sobota, 2 kwietnia 2016

Potosi - a raczej okolice

Potosi przyszlo po Sucre i zgodnie z zapowiedziami za duzo do obejrzenia tam nie bylo, calosc na jakies pol dnia. Za to rewelacje robil przewodnik w muzeum monet, bedacy idealna imitacja amerykanina z Texasu, z nienagannym entuzjazmem i oczywiscie ¨Thank you, Thank you very much¨. A wlasnie za miastem byl urlop od urlopu, zamiast ambitnie wybrac sie nad lagune Kari Kari, dalam sie namowic paczce z pokoju na wizyte w wodach termalnych nieopodal miasta. Haracz babcia twardo zdzierala z nas 10 bolivianow za ïnfrastrukture ktora mozemy uzywac¨ na co skladala sie niewiarygodnie brudna toaleta i niewiadomego zastosowania domki, ale ladnie bylo to jej w koncu dalismy. Widoki lepsze niz na zdjeciach z laguny Kari Kari, wiec wybor idealny, do tego niezapomniane przezycia po przejezdzie boliwijskim microbusem. Rozwiazania technologiczne i logistyczne godne nasladowania. Wieczorem natknelam sie jeszcze na Luisa, z ktorym jak sie okazalo bylam przez jedna noc w tym samym pokoju w Sucre(no na poczatku sie nie przyznawalam, ze nie kojarze :) ), ale w zwiazku z tym magicznym zbiegiem okolicznosci postanowilismy pociagnac wspolna podroz razem i dzielnie udzielac sobie wsparcia w Uyuni.





3 komentarze:

  1. Już sobie kolegę przygruchała...

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie martw się, kolega był tylko na chwilę, rodowity chilijczyk po Uyuni musiał wracać do pracy. Nie wszyscy są szczęśliwymi bezrobotnymi jak ja :).

    OdpowiedzUsuń